Chciałaś BH? To masz...

czwartek, 5 maja 2016
data:post.title
Dwa lata temu, przeglądając zasady przebiegu egzaminu BH wzruszyliśmy beztrosko ramionami. Przecież to same fajne rzeczy, nic trudnego. Tak się wydaje, jeśli ktoś patrzy z boku i nie zaczął przerabiać materiału ze swoim czworonogiem albo ma psa idealnego. Wraz z wiekiem naszego pupila wizja wykonania tych "prostych" czynności oddalała się w pendolinowym tempie. Doszliśmy szybko do stacji "zero".
Porażka pedagogiczna. Wstyd, żenada, żal. W skali od 0 do 10 dawaliśmy sobie -3 i to na zachętę. Tak oto, ocenialiśmy swoje efekty pracy. Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że będę podchodziła z naszym psem do JAKIEGOKOLWIEK egzaminu to śmiechem zmiotłabym go z powierzchni ziemi. A jeśli dodałby, że 4 miesiące wcześniej wystawi nas trener i przestanie przychodzić na zajęcia? Stwierdziłabym, że komuś odbiło.

6 miesięcy do egzaminu
Trafiliśmy do szkoły w Niemczech. Nowy trener wiedział, jak i kiedy zadziałać, by wycisnąć z pręgusa to co najlepsze. W ciągu miesiąca zrobiliśmy taki progres, że nie wierzyłam własnym oczom. W poprzedniej szkole przez ponad pół roku pracowaliśmy nad skupieniem psa na sobie, a tutaj zrobiliśmy to w kilka tygodni. Na koniec października trener zaproponował przygotowanie nas do egzaminu na wiosnę. Pan Mąż podłapał temat i cmokał zadowolony. Popukałam się w głowę. Niepoważni.

4 miesiące do egzaminu
W szkole byliśmy trzy razy w tygodniu. Niezależnie od pogody. I bardzo dobrze, bo na egzaminie, jak się później okazało, mieliśmy z tym przeprawę. Pod koniec grudnia trener przestał pojawiać się na treningach. Grupa się posypała. Mijał styczeń, zaczynał luty. Denerwowała mnie forma zajęć bo wychodziłam sama na plac i starałam się coś zdziałać. Bywało tak, że Maro był jedynym ćwiczącym psem. Moja determinacja i konsekwencja musiała być widoczna, bo zaczęli mi pomagać inni. Nie specjaliści, ale właściciele psów, którzy również przyjeżdżali do klubu. Zaczęło się od jednej osoby, a później zaangażowanie w wychowanie naszej torpedy wzrosło... właściwie do wszystkich obecnych. Cały czas wierzyłam w obietnice o powrocie prowadzącego. Nie lałby się ze mnie jad, gdyby otwarcie mi napisał, że już nie planuje pracować z psami. Swojego sprzedał do służby - swoją drogą, też owczarka holenderskiego. Poszukałabym innej szkoły, a tak nie chciałam nic zmieniać. W połowie lutego się spotkaliśmy. Dostaliśmy potwierdzenie, że wraca i od marca wałkuje z nami materiał do egzaminu. Nie tylko ja potrzebowałam pomocy. Trener się nie pojawił.
Moja ściąga do nauki trasy
3 tygodnie do egzaminu
Chip! Zapomnieliśmy ćwiczyć identyfikację psa. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Maro nie lubi dotyku obcych osób. I co tu zrobić? Przepracowaliśmy wszystkie elementy z placu. Warowanie przy trenujących psach, latających piłkach i aportach, chodzenie pomiędzy ludźmi na smyczy, jak i bez. Przybieganie, zostawanie... No wszystko, wszystko. Cholerny chip został. Przynieśli czytnik na zajęcia i niestety polegliśmy na pierwszych próbach. Zrobiliśmy błąd, ponieważ Maro spokojnie wysiedział kilka podejść, ale nam (po sukcesie żółtodziobów) oczywiście było mało i przegięliśmy w drugą stronę. Dostaliśmy czytnik do domu by przyzwyczaić pręgusa i obowiązkowo tak rozpoczynaliśmy każdy dzień w szkole. Raz, a dobrze.

2 tygodnie do egzaminu
No jaaaaa. Brak trenera i wszystko się wali! Marcin dostał olśnienia, że na BH są jeszcze określone zadania sprawdzające socjal psa. No w mordę! Zapomniałam! Zbytnio skupiłam się na placu i klops. Nie napiszę, że spodziewałam się krokodyla (może trochę) ALE niby skąd miałam wiedzieć co się stanie, skoro tego nie robiliśmy? Tak więc, co zajęcia ochotnicy (znaczy cała grupa) lądowali z nami na ulicy przed szkołą w celu przećwiczenia materiału. Niestety, gdyby ta część egzaminu faktycznie odbywała się dalej od miejsca treningów nie miałabym takich obaw. Ale Maro doskonale wiedział gdzie jest i jego poziom ekscytacji był dużo większy. Przecież tutaj się IPO ćwiczy noooo. Gdzie rękaw? Musiałam najpierw opanować siebie, a później psa. Były prowokacyjne sytuacje, dużo zamieszania, przecinanie drogi, rzucanie czapkami tuż pod łapy, przebieganie. Czyli wszystko co zgromadzonym przyszło do głowy. Na koniec padałam ze zmęczenia. Pręgusek chętnie by jeszcze pobrykał.
Hopa-hop
Dzień sądu ostatecznego - egzamin!
W tym dniu było wszystko czego się obawiałam, a nawet więcej. Czytanie chipa przeszło bezboleśnie. Pani sędzia była bardzo wymagająca ale też wykazała się wspaniałym podejściem do psów jak i ich właścicieli. Kazała nam chodzić wzdłuż ulicy na której ustawiła ludzi tworząc wąskie przejście. Na sygnał trzeba było stanąć i usadzić czworonoga - było to oczywiście tuż przy niej. Wyciągała rękę z czytnikiem i po krótkim "pip" mogliśmy iść dalej. Babeczka mnie tym ujęła. Czytałam w regulaminie, że możliwe i zalecane jest takie podejście przy próbie zachowania. Wychodząc na plac trzęsłam portkami tak, że ledwo trzymały się na moim tyłku. Zameldowałam się. Ustawiłam w pozycji bazowej, dałam komendę i SZOK. Pies, który na zajęciach nie odklejał mi się od nogi teraz nie był w stanie się na mnie skupić. Owszem, szedł przy nodze ale był obok mnie, a nie ze mną. Niestety nie mogłam ani go skorygować ani ponowić komendy. Tylko w duchu musiałam wierzyć, że wspólnie przejdziemy wszystkie elementy. Jednak z każdym krokiem rosło moje zdziwienie, a malała wiara w sukces. Nagle wyobrażenie zrobienia kolejnych ćwiczeń bez smyczy było dla mnie jak przepaść. Maro mnie ponownie zaskoczył - dał radę. Pomimo moich wahań emocjonalnych, ludzi oglądających egzamin (przyszło około 60 osób) oraz napięcia - poradził sobie. 
Z treningu
Kolejna niespodzianka spotkała nas przy warowaniu z rozproszeniami. Stałam odwrócona plecami do psa, jakieś 30 kroków dalej. Czekaliśmy, aż druga ekipa wykona swoją część egzaminu. Najpierw było gorąco, później zaczęło padać. A właściwie to lać, jakby ktoś polewał nas wodą z wiadra, by na koniec sypnąć śniegiem z gradem. Sama miałam dosyć. Bałam się, że egzamin zostanie przerwany. Nie miałam pojęcia co działo się za mną. Nie wiedziałam, czy Maro daje radę uleżeć w tej zamieci. Do sędziny wybiegł na plac facet z parasolem i tylko zaliczył od niej burę za przeszkadzanie. Dostałam sygnał - mogę wracać po pręgusa. Odwracam się, a tam grzecznie leżała kupka nieszczęścia i trzęsła dupeczką.
Tu też treningowo
Na ostatnią część zaliczenia musiałam czekać kilka godzin. Bo była przerwa obiadowa, bo startowały jeszcze inne psy. Znowu my. Sędzia zebrała ludzi i wyszliśmy na ulicę. Kolejna niespodzianka. Nie robiliśmy ćwiczeń dalej od klubu ale bliżej, na wysokości widoku na oba place terningowe. Na początku myślałam, że Maro dostanie zeza. Jego mina mówiła "dlaczego nie skręcamy do szkoły?". Do tego wzdłuż drogi stały zaparkowane boksy z psami. Kudłacze w środku dostawały szału, szczekały i rzucały się tak, że przyczepki podskakiwały. Hałas był straszny. Jest to trudna sytuacja jeśli wymaga się od psa spokojnego zachowania. Sędzina nie oszczędziła nas w niczym. Było wszystko. Ludzie plątali nam się pod nogami (i łapami). Tak zapitalałam po tej ulicy, że Pani na rowerze (miała pod górkę) nie mogła mnie dogonić. Kazali mi iść BARDZO powoli. Następnie miałam zawarować psiuta i się schować. Stanęłam we wskazanym miejscu. Maro standardowo powinien usiąść mi koło nogi. Coś jednak nie podpasowało w jego pozycji. Patrzę, a on kuca! Trzyma tą dupeczkę powieszoną nad ziemią. Zerkam pod nogi, a tam same pokrzywy! No błagam, co jeszcze?! Trudno, musiałam go położyć i odejść. Chłopak zniósł wszystko co nasłała na niego sędzina. Tłumy facetów, później kobiet, machanie teczkami przed pyskiem, biegacze, rowery, inne psy itd.itd. Było tego tak dużo, że sama nie pamiętałam co robili. OK, dostałam znak, że mogę wracać do młodego. Biedny wyciągał się na tych krzywych nóżkach, by podwoziem jak najmniej dotykać nieprzyjemnej zieleniny. Zostało nam jeszcze wejście w grupę, podanie ręki i zrobienie krótkiej pogadanki. I koniec! To był juz koniec. Mogłam odetchnąć. 
Tabela z wynikami
Egzamin miałam w języku niemieckim i do tej pory dziwię się jak to ogarnęłam. Np. nie zrozumiałam czy zaliczyliśmy. Musiałam pobiec do kolegi by dowiedzieć się jak mi poszło. Podsumowując: Na siedem psów zdały tylko trzy. Nad czym bardzo ubolewam, bo widziałam je podczas treningów i wiem jak fantastycznie pracują. Zastanawiałam się, dlaczego stare wygi, które z nami ćwiczą mają pietra przed testem. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że przygotowania są takie trudne. Nie chodzi o człowieka i o wypracowane z psem "waruj". Chodzi również o samokontrolę pupila jak i właściciela. O to by po jednej komendzie uzyskać oczekiwany efekt w tej parującej główce. A przede wszystkim o to by umieć wspierać się wzajemnie.

Prześlij komentarz