Wielki Brat

wtorek, 3 października 2017
data:post.title


Ci z Was, którzy rzucili okiem na moje wcześniejsze wpisy wiedzą, że Maruś potrafi pokazać rogi. To pies, który podtarł swój szanowny zadek naszymi ambicjami, a plany i marzenia przeżuł i wypluł gdzieś w ciemnym lesie. Podczas którejś z ucieczek. Jak wyglądało moje przygotowanie się na drugiego psa w domu?  

On mi zeżre papita! Buuuuu! I co ja powiem hodowcy? Uaaaaaaa…. 

Właśnie tak. Apogeum można było zaobserwować na dwa tygodnie przed przyjazdem młodego. Moich jęków, płaczu i narzekań musiał wysłuchiwać Marcin i najbliżsi. Pewnie bardzo się cieszyli w tym czasie, że żyjemy w tak skomunikowanym świecie. Przyjazd papita zbiegł się z terminem podejścia do egzaminu BH, więc dodatkowo mogłam poużalać się nad sobą jeszcze bardziej. Widziałam nasz egzamin w różnych scenariuszach. A to sędzia miał rękę w pysku naszego psa aż po same ramię, tak że mógł czytnikiem poklepać go po żołądku, albo widziałam scenę z walki psów na ringu czyli nasze odłożenie albo część socjalna … pamiętacie jak Godzilla chodziła ulicami? Albo co wyprawiały raptory w Jurassic Park? Coś w ten deseń… I w tym targającym mnie pozytywnymi emocjami huraganie pojawia się mała, pokraczna owca. Teoretycznie miał to być szczeniak ale w praktyce bliżej mu było do bydła. Wełniane, lejące gdzie popadnie, wyglądające jak wypluta kulka futra z wetkniętymi patyczkami i do tego ten inteligentny wyraz pyska – poziom kura…. Turlał się niezgrabnie trzęsąc grubym brzusiem. Tak powstał Pimpuś Sadełko. 

Pierwsze przywitanie odbyło się wprost proporcjonalnie odmiennie od mojej wizji wprowadzenia drugiego psa do domu. W moim idealnym świecie pomagał nam trener z którym się wcześniej umówiliśmy. Poza domem, w piękny dzień, na neutralnym gruncie. Słoneczko świeci, drzewka szumią, a ptaszek śpiewa. Rzeczywistość? Hmm... Nocą, przed garażem i sami.

Co to za brzydka kupa?! 

Sprawę pierwszego kontaktu zostawiłam Marcinowi. Przyglądałam się z boku. Pręgus cały się wyciągnął by powąchać Młodego. Łapy dziwnie wmurowały się w chodnik, a szyja niewiarygodnie wydłużyła by zobaczyć, co tam siedzi ale broń nie dotknąć! – fu to było. Słychać było charakterystyczne niuch, niuch. Po czym strzelił klasycznego focha i zwiał do domu. Nie będzie oddychał tym samym powietrzem co to, to tam. Jakbyśmy go nie nazwali. Łotewer. A Rico drąc jadaczkę wydarł smugacza Marcinowi pod nogi i się posikał. Tak dla odmiany – szczoch. Bo dawno nie robił, całe 3 sekundy temu. Stałam z rozdziawioną paszczą i nie wiedziałam czy cieszyć się z braku krwi na podjeździe czy martwić dąsami. Przed egzaminem. Bosko. W mordę, zachciało się szczeniaczka… 

Największą traumę i darcie szat w związku z pojawieniem się nowego domownika przechodził Maruś. Z niedowierzaniem i oburzeniem patrzył jak Młody wchodzi do domu (!), jak za nim łazi czy, niech wszystkie siły trzymają nerwy w ryzach, kładzie się obok! Skandal! W takich sytuacjach odskakiwał jakby mu ktoś wsadził kaktusa pod ogon i urażony odchodził na kanapę (tam młody nie dosięgał). Maro omijał dzieciarnię najszerszym łukiem jakim tylko się dało, a jak spotkali się np. w korytarzu, to czekałam na kolejny epizod egzorcyzmów i nie zdziwiłabym się gdyby pręgus szedł tyłem po suficie. Nie tykać. To był w tym czasie jego największy problem. Kupa mnie nie tykać! Z pełną satysfakcją uciekał na piętro i z góry patrzył jak szczyl nie ogarnia pierwszego stopnia na schodach. Gooopi. I tak oto miał sypialnię dla siebie. On tu sobie pośpi, a wy, ludzie, chcieliście sikoroba, to się teraz nim zajmujcie. 

I tak bujaliśmy się jakiś czas. Pierwszy przełom nastąpił, kiedy Maro odkrył, że To się fajnie bawi. Na początku byłam dość sceptyczna, bo Rico przewracał się o własne łapy idąc po prostej. A później… później już było tak… Zastanawiałam się kiedyś, w którym momencie ta granica subtelnie, powoli i cichutko zaczęła się przesuwać na korzyść Młodego. Ot tak niewinnie, od podebranej butelki, kawałka patyka czy piłki. Idąc dalej, Maro zaczął podkładać się w zabawie. Oczywiście w granicach rozsądku. Największa batalia była o legowisko, a na koniec o sypialnię. 

Holender nigdy nie zaakceptował i pewnie już tego nie zrobi, by Pimpuś Sadełko leżał obok. To jest źle i Jaśnie Pan niezadowolony. Nie trudno mi go zrozumieć, bo ta kupa sierści wierci się jak owsik. Sama znoszę to tylko przez chwilę. 

Ale wracając do papita. Pierwsze wygrane potyczki młody zaliczył zupełnie nieświadomie, kiedy to tuptając radośnie z różową zabawką w mordzie ładował się do psiego legowiska. Dla Mara było to pogwałceniem jego oazy spokoju i obrażony udawał się na kanapę, gdzie panowała cisza, a owca co najwyżej mogła pobeczeć. I takim oto sposobem Marusiowy tron został zaanektowany, a król z czasem abdykował. Nie wtrącaliśmy się. Pozwoliliśmy chłopakom ustalić sobie co i jak. Po jakimś czasie tron zamienił się w plac zabaw, skupisko rozmemłanych skórek do żucia i innych frykasów, które trzeba było wetrzeć w borderowe runo.
W międzyczasie relacje pomiędzy chłopakami stawały się coraz bardziej widoczne. Wspólne spacery i zabawy były miłe dla oka. Pierwsze problemy zaobserwowaliśmy dość szybko, kiedy to papitek zaczął stawiać Pręgusa na piedestale, a my byliśmy gdzieś z tyłu, jako tło. I tu już musieliśmy wkroczyć. Nie trzeba było dużego nakładu pracy by wszystko wskoczyło na odpowiednie tory. Na tym etapie wymagało to odrobinę więcej zabawy z nami i rezygnacji ze wspólnych spacerów. Czyli rano ja zabierałam na spacer dużego, a popołudniu małego psa. Maro ogólnie był zadowolony z takiego obrotu sprawy bo muszę też wspomnieć, że on z Młodym bawi się przed domem w ogródku ale na spacerze jest linia pies – przewodnik. Koniec. Kropka. A wpadający na niego szczeniak był raczej odbierany jako natrętny owad. Takie rozwiązanie zaowocowało tym, że obecnie będąc już na wspólnym wyjściu, nasze psy się nie ganiają ze sobą. Oba chcą kontaktu ze swoim człowiekiem. Czyli mam kontakt Maro-ja-Rico-ja. Jest to dla mnie rozwiązanie zadowalające. I to była jedyna interwencja z naszej strony na relacje pomiędzy chłopakami. 

Moje….

Jest coś z czym nie bardzo wiem jak mam sobie poradzić i czy coś w tym zakresie robić. Nie wiem czy pamiętacie szkolne sklepiki z drożdżówkami? Dzieciaki na przerwie kotłowały się w kolejce i kiedy któryś upatrzył sobie jakąś smakowitą bułeczkę to pluł na dłoń i poklepywał wybrany okaz wołając „moje!”. Wiadomo, że nikt już jej nie kupił. Mam nadzieję, że też tak mieliście i nie wychodzi na to, że w mojej podstawówce zachowywaliśmy się jak banda oszołomów. Wracając do tematu to podobny obraz mam w domu. Kiedy Maro zbliża się do mnie by się położyć obok, przytulić czy powciskać mi czoło w brzuch, Młodemu włącza się czujnik w tyłku i nieistotne w jakim miejscu na ziemi się obecnie znajduje PUF! materializuje się na mnie. Im więcej da radę w tym czasie wcisnąć dupki tym lepiej. Koniecznie tak by być pomiędzy mną, a Pręgusem. 

Teraz Aurico ma 1,5 roku. Nigdy nie było awantury czy jakiejś przykrej spiny pomiędzy psami. Uważamy oczywiście na jedzenie, bo dla Marusia to jak relikwia. Jak coś czego zawsze chce, a według niego dostaje za mało by być w pełni szczęśliwym (nawet jak omyłkowo zjadł cały kg mięsa), a za dużo by skonać z głodu. Więc tak, tu zawsze na cenzurowanym. Co prawda 99% posiłków chłopaki dostają poprzez trening a moje dlonie to miski. Wygląda to tak, że jeden pies zostaje na odłożeniu, a drugi robi jakieś zadania. Po sekwencji ćwiczeń robię zmianę. 
Teraz mogę ocenić, że Młody może sobie pozwolić na bardzo dużo. Właściwie dziwimy się, że Maro  pozwala mu na aż tyle, bo pozwala na wszystko. Wbrew pozorom ten pies ma więcej cierpliwości niż ja.


Prześlij komentarz