Po co semi?

czwartek, 1 września 2016
data:post.title
Na wstępie przyznam się, że gdyby ktoś kilka miesięcy temu zapytał mnie, co sądzę o seminarium z obrony sportowej to wzruszyłabym ramionami „po co?”. 

Zakładałam, że nie dowiem się więcej niż na treningach. O reszcie można poczytać w Internecie. Po co wywalać tyle kasy jeśli mamy szkołę 3 razy w tygodniu. Zakładałam też, że każdy trener ma swoje metody i one nie sprawdzą się po jednych zajęciach. Generalnie nie widziałam sensu w takiej wyprawie. O tym jak bardzo się myliłam będzie więcej poniżej. W ostatni weekend pojechaliśmy na nasze pierwsze seminarium prowadzone przez Patryka Krajewskiego (trzykrotnego Mistrza Polski IPO 3, który pięciokrotnie reprezentował nasz kraj na Mistrzostwach Świata, obecnie 18 zawodnik na Świecie) i Maję Dobrzyńską. Trochę chodziliśmy jak te dzieci we mgle, nie bardzo wiedząc czego szukać. Nie bardzo też wiedząc od czego zacząć, kiedy już znaleźliśmy się na placu. Jak rozdzielić posłuszeństwo codzienne od sportowego? Niestety w obecnej sytuacji dochodzę do wniosku, że trener z domowego „nie skacz Burku pod płotem” nam nie pomoże. Ale może od początku…

Program szkoleniowy rozpoczynał się od wykładu, część I posłuszeństwo (sportowe!) i część II obrona. Nigdy, ale to nigdy nie miałam tak wytłumaczonej idei na czym polega IPO i przygotowanie psa od szczeniaka. Płynącej wiedzy było tak dużo, że pewnie połowy już nie pamiętam, chociaż starałam się wynieść z tego jak najwięcej. Teoria była prowadzona ciekawie, przykłady dość życiowe, a dyskusja mile widziana. Z każdym słowem moja głowa robiła się większa i większa, a klapki opadały z głuchym brzdęknięciem na ziemię. Zaznaczę jednak, że nie będę opisywała metod szkoleniowych, to nie moja rola tylko trenera. Byłoby to też nieuczciwe w stosunku do prowadzących. Do tego, każdy pies jest inny i trzeba podejść do sprawy indywidualnie. Opiszę natomiast to, co poraziło mnie najbardziej, jeśli chodzi o nasze upadki i jeszcze większe doły.

Nasz pierwszy błąd – motywacja, motywacja i jeszcze raz MOTYWACJA. Jest to tak oczywiste, że aż oczy bolą. Kiedy słuchałam wykładu miałam ochotę zapaść się pod ławkę na której siedzieliśmy. Podstawowa rzecz o którą się nie dba zbyt mocno. Bo przecież jeśli już pies robi nasze „siad” to po co mu dodatkowe zmotywowanie? Umie to wie, o co nam chodzi. A jak posadzi dupsko na ziemi to dostanie chrupka. I niech się cieszy, niech ma z tego radość życia. No, docenić trza prawda? Tak sobie radośnie zakładaliśmy. Nawet nie pocąc się zbytnio. Nie jest tak niestety. Pies musi czuć, że robiąc coś z nami wygrał kumulację w lotto. Moja wyobraźnia nie ogarniała tego, że to takie proste, a zarazem takie trudne.

Np. wyprowadzałam psa na plac i nie zważając na nic, robiłam elementy ćwiczeń. Irytowało mnie, że Maro czy Rico się rozprasza, nie idzie tak, jak mi się podoba (już pomijam technikę) czy generalnie czasami ma mnie w poważaniu. Sądziłam, że on wie, iż po zrobieniu sekwencji zadań dostanie nagrodę. Znaczy piłkę łaskawie mu rzucę by wyładować go trochę. W tym czasie pozwalałam, by jego chęć towarzyszenia mojej osobie drastycznie malała, a ćwiczenie było … nudne.  A jak podawałam mu na tacy zabawę? Powoli, leniwie, wymagając by puszczał piłkę na komendę i może ją dostał po (długiej dla psa) chwili, a może i nie. Zależało od tego ile chciało mi się machać ręką. Nasz „królik” nie uciekał, nie wyrywał się i nie walczył o przetrwanie. Nie pociłam się jak prosiak, więc jeśli ja nie wkładałam całej siebie w akcję, to dlaczego oczekiwałam, że drugi koniec smyczy to zrobi? Reasumując, nawet zabawę zminimalizowałam. 

Aby dobić się jeszcze bardziej wywalę na światło dzienne dwie kolejne nasze naganne olanie działań motywacyjnych tj. pochwała i smakołyk. Moje chwalenie jednym zdaniem można porównać entuzjazmem do czytania książki kucharskiej. Młody czasami nie wie czy usłyszał komendę zwalniającą czy prognozę pogody. I się zawiesza.

Jeśli chodzi o nagradzanie przysmakami to cóż… również bez większych wysiłków brałam suchą karmę dla Marusia albo parówki dla Aurica i oczekiwałam wodotrysków radości, że podstawiałam im je pod nos zapychając mordy. Przecież nie mają miski to powinni się cieszyć prawda? Niby wszystko robiłam przepisowo, a jednak nie tak, jak to powinno wyglądać. Bez emocji, bez dynamiki i zrozumienia potrzeb czworonoga. Uważałam, że jedzenie jest nagrodą samą w sobie, a sposób jej podania nie ma znaczenia. FAIL!

Drugi hit z naszego pola ćwiczeń. Komenda „puść”. Jak to wyglądało w praktyce? Biegnącego do mnie pupila sadzałam przed sobą i kazałam oddać zabawkę denerwując się, że ją ciumka lub za wolno oddaje. Maro patrzył na mnie i jeszcze sobie cmoknął, ponuplał i kilka razy ścisnął zanim „odbiorą mu trofeum”. Nie dając nic w zamian. Przerywając zabawę. Nawet jeśli w naszych oczach to działanie chwilowe, to psy odbierały to zupełnie inaczej. To trwało zbyt długo. Siad, waruj, zostań, czekaj. Łap. Nie robiłam tego etapami pokazując psu, że jak puści to za sekundę będzie miał upragnioną rzecz ponownie w paszczy. I znowu wymagania, wymagania i dyscyplina i odrobina radości.

Kolejne: zbyt duże emocje. Tak, to my. Też tak się zdarza. Może dlatego, że staramy się zrobić coś szybko i jeśli pies nie robi tego w sekundę po otrzymaniu komendy czujemy się jak pajace. Może też dlatego, że tak po części kierował nami ostatni trener w DE. Czyli zbyt silnie wydawane komendy czasami przeradzające się w krzyk. Generalnie zdaję sobie sprawę, że przewodnik wręcz nie powinien podnosić głosu (to raczej oznaka słabości) ale kazali nam robić to tak z głębi brzucha pełną parą. Więc jak Marcin coś brzuchem powiedział to wyszło z tego ryknięcie rozjuszonego byka, co nie pomogło naszemu psu, a wręcz pogorszyło sprawę. To samo wyszło podczas tropienia. Nawet kierunek w którym ma podążać pokazany miał mocno, po wojskowemu. Alles in Ordnung! Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie. Za silne gesty, zbyt mocna mowa ciała i głośne polecenia. To wszystko razem wzięte utrudniało trening. Nie twierdzę też, że nagle mamy śpiewać Marusiowi do ucha po elficku i spijać nektar z kwiatów, ale trzeba zachować równowagę… we wszystkim.

Następne – palenie korygowania. Czyli korygowaliśmy psa, który nie rozumiał co robimy i czego oczekujemy. W naszych głowach było oczywiste, że wie. Tyle razy to ćwiczyliśmy, a jednak. Najpierw trzeba wlać do główki co to jest korekta, a dopiero później ją stosować.

Dodatkowym i bardzo zaskakującym elementem seminarium był wykład z tropienia, który zrobiła dla nas Agnieszka ze szkoły Energia Psa Centrum Kynologiczne. Do chwili obecnej wiedziałam tylko tyle, że udeptuje kawałek pola, sadzam psa i po chwili daję mu komendę. Oczywiście, że czytaliśmy coś więcej ale nawet nie przeszliśmy obok tego tematu. Nie sądziłam, że to może być tak ciekawe, tak skomplikowane i tak fajne. Pierwszy raz ktoś wyłożył nam tropienie na łopatki i wytłumaczył o co w tym chodzi. Dowiedzieliśmy się co robić kiedy pies schodzi z tropu, patrzeć na to w jaki sposób gubi ślad, bo od tego zależy nasza reakcja. Bardzo podobało mi się pokazanie ćwiczenia na uspokojenie psich emocji. Dla nas to mega ważne. Generalnie dziewczyna od podstaw poprowadziła nas w świat niuchaczy. Zaczynając od kwadratu, poprzez kierunki wiatru i ich wpływ na pracę, aż do skomplikowanych (dla nas) przykładów układania śladów. Jednym słowem: rewelacja!

Podsumowując nasz weekendowy występ. Mamy bardzo dużo do poprawienia, z cichą nadzieją, że się da. Czeka nas ciężka praca ale warto! Nie opadły nam skrzydła, nie zniechęciliśmy się – chcemy więcej! Jeśli chodzi o seminaria to pewnie pojadę na kolejne. Zupełnie inny wymiar treningu. Dzięki Patrykowi i Mai zrozumieliśmy więcej w dwa dni niż w ostatnie dwa lata. Brakowało nam tego. Jestem zachwycona i zmotywowania do działania. Do tego trafiliśmy na bardzo wesołą ekipę i aż żal było wracać do domu ;)

1 komentarz

  1. Ja przyznam, że jak zaczęłam regularnie rozmawiać i konsultować pewne sprawy z ekipą DogUp to łuski mi spadły z oczu. W wielu, wielu kwestiach codziennego życia z psem. A praca sportowa w wykonaniu Mai i Patryka to poezja :)

    OdpowiedzUsuń