Diagnoza osteochondroza

czwartek, 29 grudnia 2016
data:post.title
Jedni mówili – chciałaś Bordera to masz. Inni nas żałowali. Lekarz stwierdził, że tak często operuje takie przypadki, że stało się to rutyną. (Tu było nasze zaskoczenie, serio?) Dlaczego nas tyle czasu nie było? Jak przetrwać pierwsze kilka tygodni po operacji? Trochę o tym, jak jesień dokopała nam wszystkim.  

O tym ile czasu trwało wybieranie malucha napisałam wcześniej. I pomimo, wydawałoby się wielu otrzymanych informacji potwierdzających linię rodziców, wyszło jak wyszło. Nie zakładam złej woli hodowcy. Nie ma naukowych dowodów potwierdzających, że osteochondroza jest wynikiem wad genetycznych. Czynnikami wpływającymi na chorobę mogą być również błędy żywieniowe, urazowe, hormonalne. Oczywiście psa z taką wadą powinno wykluczyć się z planów hodowlanych – tak uleciały nasze marzenia o reproduktorze. Natomiast decydując się na Bordera wiedzieliśmy, że być może przyjdzie zmierzyć się nam z niewiadomym. Mieliśmy pecha i tyle.

Czym jest OCD? To choroba w wyniku której zachodzi do zaburzeń w rozwoju stawu. W dużym skrócie: chrząstka jest za duża w stosunku do tkanki, pęka i (lub) oddziela. Ten fragment, swobodnie przemieszczający się, może zrobić bałagan w stawie. Chorobę można zlokalizować w stawie ramiennym, łokciowym, kolanowym i stawie stępowym. Objawy: widoczna kulawizna, nasilająca się po wysiłku. Najczęściej występuje u psów w wieku 5-7 miesięcy.

Aurico urodził się 21 lutego 2016 roku. Pierwsze objawy zauważyliśmy na początku września. Czyli był pomiędzy 6 a 7 miesiącem. Zbiegło się to z małym incydentem w którym Rico przelał pierwszą krew. A tak na poważnie został capnięty w łapę przez innego czworonoga. Nic wielkiego się nie stało. Trochę kulał. Kulał, bo bolała go łapka. Minął tydzień, kolejny dzień i kolejny. Nie pojechaliśmy na wystawę. Machnęłam ręką, będą kolejne. Po dwóch tygodniach już nie było mi tak lekko, pojechaliśmy do weterynarza. Pani doktor nie rozpoznała choroby. Zrobiła zwykłe prześwietlenie i nafaszerowała młodego antybiotykami. Zauważyła cień na mięśniu „pewnie jakieś bakterie się wdały”. Kazała pojawić się po kolejnych 14 dniach. Nie dawało mi to spokoju. Ponieważ od wielu lat posiadamy fretki a to zwierzęta u których odkładanie pewnych rzeczy zazwyczaj kończy się tragicznie, nie czekając dłużej umówiłam nas do ortopedy. Uznałam, że wolę wyjść na nadgorliwą wariatkę niż później pluć sobie w brodę. Polecono nam doktora Bissenika. Na dzień przed wizytą nagrałam jak Rico chodzi – tak na wszelki wypadek, bo nie raz zdarzyło mi się być ze zwierzakiem w klinice, który nagle dostawał cudownego ozdrowienia. Patrzę i oczom nie wierzę. To nie ta łapa! Cóż, pewnie oszczędzając jedną, nadwyrężył sobie drugą. Niestety myliliśmy się.


Wizytę mieliśmy na koniec września. Marcin pojechał sam. Pierwsze co usłyszałam jak zadzwonił, to „osteochondroza” i „operacja za tydzień”. Zapadłam się w krześle. Długo zajęło mi przełknięcie tej gorzkiej pigułki. Pan Doktor nie musiał nawet robić prześwietlenia specjalistycznego, wadę było widać już na zwykłym rtg. Ze względu na szybki termin zabiegu zdecydowaliśmy się, by przed samą artroskopią sprawdzić Młodego i nie poddawać go narkozie dwa razy.

Tutaj może wtrącę trzy grosze na temat wyboru sposobu operacji. Są dwie możliwości. Pierwsza, klasyczna i tańsza, to tzw. „metoda otwarta”, czyli poprzez artrotomię. Polega na otwarciu stawu skalpelem, przecięciu mięśni, torebki stawowej i usunięciu martwej tkanki chrzęstnej (wraz z luźnymi fragmentami jeśli występują). Następnie tkankę „skrobie się” tak długo, aż pojawi się krwawienie. Co oznacza, że ortopeda dostał się do naczyń krwionośnych, których zadaniem będzie dostarczenie krwi i tlenu do tkanki chrzęstnej. Zgodnie z planem ma się ona dzięki temu nadbudować od nowa. Zabieg jest inwazyjny, powoduje sporą bolesność podczas powrotu do zdrowia. Wymaga dużego cięcia tkanek. Powrót do pełnej sprawności zajmuje teoretycznie około 3-ch miesięcy.

Druga metoda tzw. zamknięta, czyli artroskopia. To metoda mniej inwazyjna, pozwalająca zmniejszyć dolegliwości pooperacyjne. Operacja polega na wykonaniu punktowego nacięcia, wprowadzenia mikrokamery (2-4 mm) i narzędzi o zbliżonej średnicy. Umożliwia leczyć stawy ze wszystkich stron. Dzięki kamerom zwiększona jest precyzja zabiegu. Młody jeszcze w ten sam dzień miał możliwość używania łapy (a właściwie obu, ale o tym za chwilę). Powrót psa do zdrowia jest znacznie szybszy i mniej bolesny.
Aurico - rana po operacji metodą artroskopową.
Pomiędzy wymienionymi metodami jest znaczna różnica cenowa. Oczywiście, każdy by chciał zrobić wszystko by pies możliwie jak najmniej cierpiał, ale nie zawsze są takie możliwości. Ja podsumowałam to przy rejestracji robiąc opłatę. Wypomniałam Marcinowi, że trzeba było szybko Młodego opchnąć na jakimś portalu internetowym i za cenę operacji kupić sobie nowego, niewyśmiganego papita a pewnie by jeszcze zostało nam na suchą karmę. Lekarz i babeczka za ladą się uśmiali – znali nas. Ale miny innych właścicieli czworonogów z poczekalni? Bezcenne.

W naszym przypadku do samego końca nie było wiadomo czy Aurico będzie miał operowane jedną czy dwie łapy. Ponieważ zdecydowaliśmy się na metodę artroskopową było to możliwe. W dniu samego zabiegu, jak się domyślacie, chodziliśmy po ścianach. Młody zasnął i został dokładnie prześwietlony. Diagnoza: obustronna osteochondroza stawów ramiennych.

Godziny w których czekaliśmy na telefon z lecznicy były straszne. Okazało się (co by wrażeń nam nie brakowało), że Ricowi za wolno bije serduszko i przed samym procesem usypiania musiał dostać coś na wzmocnienie jego pracy. Osiwiałam 50 razy szybciej, niż powinnam. Tak jak kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć przy drobnych zabiegach innych zwierzaków, tak teraz rozumiem dlaczego właściciel nie powinien być przy swoim pupilu w takiej sytuacji. Utrzymanie nerwów na wodzy, w moim przypadku, graniczyło ze zdobyciem Mont Everestu.

Zadzwonili. Wszystko się udało. Uff pierwsze zmagania za nami. Powiem Wam, że nie spodziewałam się, jak może serducho boleć i jak bezradność dobijać, kiedy zrobiło się wszystko a ma przed sobą kupkę nieszczęścia. Młody wyglądał żałośnie. Obolały, sterczące szwy, wysmarowany jodyną. Wszystko zgodnie ze sztuką, ale i tak łzy same leciały mi z oczu. Z obu łap lekarz wyciągnął kawałki martwej chrząstki wielkości 20 groszówki, więc bardzo duże. Pojechaliśmy do domu i pomimo leków przeciwbólowych pies piszczał. Nie wiedzieliśmy czy z głodu czy bólu. To była dla mnie nieprzespana noc.

I tutaj moi drodzy, to jak będzie przebiegał powrót do zdrowia psa zależy już od właściciela. Lekarz zrobił swoje i przekazuje Wam pałeczkę. Pisze to, bo czytałam różne opinie. Dwa dni spaceru takiego, później dwa dni o zwiększonej częstotliwości. Jak w tabeli, zwiększane o 10 minut. Wypady do parku?! Kochani, to się naprawdę nie opłaca! To że byście chcieli jak najszybciej nauczyć Pipmusia sztuczek czy wrócić do sportu schowajcie w kieszeń. Serio. Oceńcie stan psa. Nam lekarz pozwolił w pierwszym okresie wyjść z psem na siku, pod domem. Po kilku dniach maksymalnie 10 minut powolnego chodzenia i tylko na smyczy. Zero zabawy, biegania czy innych przyjemności. Pamiętajcie, że warto wychodzić tam, gdzie nie ma zbyt dużych bodźców, by nie dopuścić do sytuacji w której pies szarpnie smyczą. By nie wyskoczył do roweru, samochodu czy innego czworonoga. Po 14 dniach mogliśmy pojawić się na zdjęcie szwów i dopiero wtedy powoli zwiększyć czas spacerów do 20 minut. 

I tak bujaliśmy się kolejne 1,5 miesiąca. Leczenie polega na tym by strupek, który się pojawił wewnątrz stawu nie został zerwany przez skok, bieg czy inną aktywność psa. A chrząstka miała szansę odbudowania się. Rico bardzo szybko stanął na łapach. Zaplanowałam urlop by się nim opiekować i go przerwałam, bo nie było takiej potrzeby. Ale jednak, nasz pies nie widział zabawki przez 3 miesiące. Nie uczyłam siadania, warowania, podawania łapy. Wszystko co było obciążeniem dla stawów zostało odłożone.

W drugiej połowie listopada mogliśmy zwiększyć czas spacerów do 40 minut. Na smyczy! W domu jest drugi pies, nie było jakiejkolwiek opcji zabawy. Co więcej, (tu już nie namawiam, bo to była moja decyzja) rozmontowałam kanapę. Bąbel, jak tylko usiądę, przybiega się przytulać. Ja też to lubię. Wylądowałam na kilka tygodni na materacu. Operację mieliśmy na początku października, pierwsze objawy zauważyliśmy we wrześniu, więc dość szybko zadziałaliśmy. A jednak, dopiero w połowie grudnia dostaliśmy zielone światło powolnego powrotu do normalnego funkcjonowania. Pies też pierwszy okres „wolnych” spacerów mógł chodzić bez smyczy ale sam. Bez ganiania się z drugim. Był to trudny okres dla nas, bo musieliśmy zaplanować dwa podwójne spacery, po pracy. Ciemno, mokro i do tego pełno dzików :D Pierwszy raz jak Bąbel został puszczony, to nie wiedział jak ma iść. Że tak może? Ale jak to?

Teraz jesteśmy na etapie kontrolowanego powrotu do normalnej kondycji. Wiadomo, że po takim okresie masa mięśniowa nie jest dobrze wypracowana. Trzeba mieć tego świadomość. Cieszę się, że trafiłam na seminarium dotyczące kontuzji psów sportowych i tego, jak później należy z głową przywrócić je do formy. Mam nadzieję, że znajdę tam wskazówki co robić. Kontrolne prześwietlenie mamy mieć w kwietniu. Dopiero wtedy będę miała większy pogląd czy wszystko się udało. Według lekarza, dzięki naszej szybkiej reakcji, młodego wieku Rica i sposobu operacji, będzie to zdrowy, sportowy pies. Wierzę w to całym sercem i mam nadzieję, że tak właśnie się stanie.
Kilka podpowiedzi co robiliśmy z młodym, kilkumiesięcznym kudłaczem, którego roznosiło przez kwartał. Po pierwsze, to cholernie trudny okres dla psa jak i właściciela. Może jakbyśmy mieli inną, spokojniejszą rasę było by łatwiej. Odpoczywałam w pracy, serio, byłam wykończona fizycznie jak i psychicznie. Jak miał się Aurico? Z frustracji wygryzał sobie ogon. Jęczał, piszczał, sam nie wiedział gdzie się podziać. Dramat. 

Wracałam z roboty i starałam się go męczyć psychicznie. Padałam na twarz. Życie prywatne legło nam w gruzach. Dokładając do tego jego wiek, czyli to, że wszystko wydarzyło się w bardzo ważnym dla szczeniaka etapie życia, dobiło mnie zupełnie. Znalazłam dziewczynę, która przyjeżdżała do nas na zajęcia dwa razy w tygodniu i z nami ćwiczyła. Nie mam takiego doświadczenia by zapewnić pupilowi atrakcje bez obciążania łap. Niestety. Potrzebowałam pomocy. Tu pojawiło się kształtowanie i to co zdecydowanie polecam - praca nosem. Żadne sztuczki tego nie zastąpią. Dodatkowo na podłodze wylądowały specjalne maty zapobiegające ślizganiu. Spotykałam się z brakiem zrozumienia bliskich, że muszę wracać do domu zmęczyć psa. Nie mam czasu, nie mogę, nie mam siły. Tylko, że to ja i Marcin widzieliśmy co się dzieje. To my pilnowaliśmy by pozostałości z pięknego, puchatego ogona nie zostały rozszarpane do końca. Jakie mamy dodatkowe konsekwencje z całej sytuacji? Owszem mam wiernego psa, który jest kochany czasami aż do puszczania tęczowych pawi. Ale nie miałam narzędzi do wybudowania takiej motywacji, jaką bym chciała. Czasami wręcz wydaje mi się, że motywację mamy na zerowym poziomie. Nie mogłam zamachać zabawką mu przed nosem. Ćwiczyliśmy na jedzenie, czyli miał go wystarczająco dużo, by jego atrakcyjność spadła. Nie spalał tych kalorii, więc jego zjedzenie czy nie zjedzenie nie było dramatem. Być może popełniłam błędy, nie wiem. Starałam się jak umiałam. Teraz pozostaje mi próbować nadgonić zaległości, pamiętając o naszych ograniczeniach. Nauczyć się, jak ukierunkować jego emocję, które po tym okresie są bardzo trudne. Wierzyć w to, co mówił nam ortopeda i uważać. Czekać na kwiecień i obserwować.   

2 komentarze

  1. Jesteście bardzo dzielni !
    Zrobiłaś wszystko, co mogłaś - i teraz pomału będzie lepiej, zobaczysz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mam nadzieję, że już będzie tylko lepiej.

      Usuń