Na
wstępie przyznam się, że gdyby ktoś kilka miesięcy temu zapytał mnie, co sądzę
o seminarium z obrony sportowej to wzruszyłabym ramionami „po co?”.
Zakładałam, że nie dowiem się więcej niż na treningach. O reszcie
można poczytać w Internecie. Po co wywalać tyle kasy jeśli mamy szkołę 3 razy w
tygodniu. Zakładałam też, że każdy trener ma swoje metody i one nie sprawdzą
się po jednych zajęciach. Generalnie nie widziałam sensu w takiej wyprawie. O
tym jak bardzo się myliłam będzie więcej poniżej. W ostatni weekend
pojechaliśmy na nasze pierwsze seminarium prowadzone przez Patryka Krajewskiego (trzykrotnego Mistrza Polski IPO 3, który pięciokrotnie
reprezentował nasz kraj na Mistrzostwach Świata, obecnie 18 zawodnik
na Świecie) i Maję
Dobrzyńską. Trochę chodziliśmy jak te dzieci we mgle, nie bardzo wiedząc czego
szukać. Nie bardzo też wiedząc od czego zacząć, kiedy już znaleźliśmy się na
placu. Jak rozdzielić posłuszeństwo codzienne od sportowego? Niestety w obecnej
sytuacji dochodzę do wniosku, że trener z domowego „nie skacz Burku pod płotem”
nam nie pomoże. Ale może od początku…
Program
szkoleniowy rozpoczynał się od wykładu, część I posłuszeństwo (sportowe!) i
część II obrona. Nigdy, ale to nigdy nie miałam tak wytłumaczonej idei na czym
polega IPO i przygotowanie psa od szczeniaka. Płynącej wiedzy było tak dużo, że
pewnie połowy już nie pamiętam, chociaż starałam się wynieść z tego jak
najwięcej. Teoria była prowadzona ciekawie, przykłady dość życiowe, a dyskusja
mile widziana. Z każdym słowem moja głowa robiła się większa i większa, a
klapki opadały z głuchym brzdęknięciem na ziemię. Zaznaczę jednak, że nie będę
opisywała metod szkoleniowych, to nie moja rola tylko trenera. Byłoby to też
nieuczciwe w stosunku do prowadzących. Do tego, każdy pies jest inny i trzeba
podejść do sprawy indywidualnie. Opiszę natomiast to, co poraziło mnie
najbardziej, jeśli chodzi o nasze upadki i jeszcze większe doły.
Nasz
pierwszy błąd – motywacja, motywacja i jeszcze raz MOTYWACJA. Jest to tak
oczywiste, że aż oczy bolą. Kiedy słuchałam wykładu miałam ochotę zapaść się
pod ławkę na której siedzieliśmy. Podstawowa rzecz o którą się nie dba zbyt
mocno. Bo przecież jeśli już pies robi nasze „siad” to po co mu dodatkowe
zmotywowanie? Umie to wie, o co nam chodzi. A jak posadzi dupsko na ziemi to
dostanie chrupka. I niech się cieszy, niech ma z tego radość życia. No, docenić
trza prawda? Tak sobie radośnie zakładaliśmy. Nawet nie pocąc się zbytnio. Nie
jest tak niestety. Pies musi czuć, że robiąc coś z nami wygrał kumulację w
lotto. Moja wyobraźnia nie ogarniała tego, że to takie proste, a zarazem takie
trudne.
Np.
wyprowadzałam psa na plac i nie zważając na nic, robiłam elementy ćwiczeń.
Irytowało mnie, że Maro czy Rico się rozprasza, nie idzie tak, jak mi się
podoba (już pomijam technikę) czy generalnie czasami ma mnie w poważaniu.
Sądziłam, że on wie, iż po zrobieniu sekwencji zadań dostanie nagrodę. Znaczy
piłkę łaskawie mu rzucę by wyładować go trochę. W tym czasie pozwalałam, by
jego chęć towarzyszenia mojej osobie drastycznie malała, a ćwiczenie było …
nudne. A jak podawałam mu na tacy
zabawę? Powoli, leniwie, wymagając by puszczał piłkę na komendę i może ją dostał
po (długiej dla psa) chwili, a może i nie. Zależało od tego ile chciało mi się
machać ręką. Nasz „królik” nie uciekał, nie wyrywał się i nie walczył o
przetrwanie. Nie pociłam się jak prosiak, więc jeśli ja nie wkładałam całej
siebie w akcję, to dlaczego oczekiwałam, że drugi koniec smyczy to zrobi?
Reasumując, nawet zabawę zminimalizowałam.
Aby
dobić się jeszcze bardziej wywalę na światło dzienne dwie kolejne nasze naganne
olanie działań motywacyjnych tj. pochwała i smakołyk. Moje chwalenie jednym
zdaniem można porównać entuzjazmem do czytania książki kucharskiej. Młody
czasami nie wie czy usłyszał komendę zwalniającą czy prognozę pogody. I się
zawiesza.
Jeśli
chodzi o nagradzanie przysmakami to cóż… również bez większych wysiłków brałam
suchą karmę dla Marusia albo parówki dla Aurica i oczekiwałam wodotrysków
radości, że podstawiałam im je pod nos zapychając mordy. Przecież nie mają
miski to powinni się cieszyć prawda? Niby wszystko robiłam przepisowo, a jednak
nie tak, jak to powinno wyglądać. Bez emocji, bez dynamiki i zrozumienia potrzeb
czworonoga. Uważałam, że jedzenie jest nagrodą samą w sobie, a sposób jej
podania nie ma znaczenia. FAIL!
Drugi
hit z naszego pola ćwiczeń. Komenda „puść”. Jak to wyglądało w praktyce?
Biegnącego do mnie pupila sadzałam przed sobą i kazałam oddać zabawkę
denerwując się, że ją ciumka lub za wolno oddaje. Maro patrzył na mnie i
jeszcze sobie cmoknął, ponuplał i kilka razy ścisnął zanim „odbiorą mu
trofeum”. Nie dając nic w zamian. Przerywając zabawę. Nawet jeśli w naszych
oczach to działanie chwilowe, to psy odbierały to zupełnie inaczej. To trwało
zbyt długo. Siad, waruj, zostań, czekaj. Łap. Nie robiłam tego etapami
pokazując psu, że jak puści to za sekundę będzie miał upragnioną rzecz ponownie
w paszczy. I znowu wymagania, wymagania i dyscyplina i odrobina radości.
Kolejne:
zbyt duże emocje. Tak, to my. Też tak się zdarza. Może dlatego, że staramy się
zrobić coś szybko i jeśli pies nie robi tego w sekundę po otrzymaniu komendy
czujemy się jak pajace. Może też dlatego, że tak po części kierował nami
ostatni trener w DE. Czyli zbyt silnie wydawane komendy czasami przeradzające
się w krzyk. Generalnie zdaję sobie sprawę, że przewodnik wręcz nie powinien
podnosić głosu (to raczej oznaka słabości) ale kazali nam robić to tak z głębi
brzucha pełną parą. Więc jak Marcin coś brzuchem powiedział to wyszło z tego
ryknięcie rozjuszonego byka, co nie pomogło naszemu psu, a wręcz pogorszyło
sprawę. To samo wyszło podczas tropienia. Nawet kierunek w którym ma podążać
pokazany miał mocno, po wojskowemu. Alles in Ordnung! Okazuje się, że zupełnie
niepotrzebnie. Za silne gesty, zbyt mocna mowa ciała i głośne polecenia. To
wszystko razem wzięte utrudniało trening. Nie twierdzę też, że nagle mamy
śpiewać Marusiowi do ucha po elficku i spijać nektar z kwiatów, ale trzeba
zachować równowagę… we wszystkim.
Następne
– palenie korygowania. Czyli korygowaliśmy psa, który nie rozumiał co robimy i
czego oczekujemy. W naszych głowach było oczywiste, że wie. Tyle razy to
ćwiczyliśmy, a jednak. Najpierw trzeba wlać do główki co to jest korekta, a
dopiero później ją stosować.
Dodatkowym
i bardzo zaskakującym elementem seminarium był wykład z tropienia, który
zrobiła dla nas Agnieszka ze szkoły Energia Psa Centrum Kynologiczne. Do chwili
obecnej wiedziałam tylko tyle, że udeptuje kawałek pola, sadzam psa i po chwili
daję mu komendę. Oczywiście, że czytaliśmy coś więcej ale nawet nie przeszliśmy
obok tego tematu. Nie sądziłam, że to może być tak ciekawe, tak skomplikowane i
tak fajne. Pierwszy raz ktoś wyłożył nam tropienie na łopatki i wytłumaczył o
co w tym chodzi. Dowiedzieliśmy się co robić kiedy pies schodzi z tropu,
patrzeć na to w jaki sposób gubi ślad, bo od tego zależy nasza reakcja. Bardzo
podobało mi się pokazanie ćwiczenia na uspokojenie psich emocji. Dla nas to
mega ważne. Generalnie dziewczyna od podstaw poprowadziła nas w świat
niuchaczy. Zaczynając od kwadratu, poprzez kierunki wiatru i ich wpływ na
pracę, aż do skomplikowanych (dla nas) przykładów układania śladów. Jednym
słowem: rewelacja!
Podsumowując nasz weekendowy występ. Mamy bardzo dużo do poprawienia, z cichą nadzieją, że się da. Czeka nas ciężka praca ale warto! Nie opadły nam skrzydła, nie zniechęciliśmy się – chcemy więcej! Jeśli chodzi o seminaria to pewnie pojadę na kolejne. Zupełnie inny wymiar treningu. Dzięki Patrykowi i Mai zrozumieliśmy więcej w dwa dni niż w ostatnie dwa lata. Brakowało nam tego. Jestem zachwycona i zmotywowania do działania. Do tego trafiliśmy na bardzo wesołą ekipę i aż żal było wracać do domu ;)
Ja przyznam, że jak zaczęłam regularnie rozmawiać i konsultować pewne sprawy z ekipą DogUp to łuski mi spadły z oczu. W wielu, wielu kwestiach codziennego życia z psem. A praca sportowa w wykonaniu Mai i Patryka to poezja :)
OdpowiedzUsuń