Ja wysiadam....

czwartek, 17 marca 2016
data:post.title
Mam dosyć! Przelało mi się, napełniło i przelało. Chciałabym się spakować, zamknąć drzwi i wyjechać. Nie oglądać za siebie i nie patrzeć w zdradzieckie paciorkowate oczy. Mam dosyć udawania, że nie ruszają mnie współczujące spojrzenia, poklepywanie po plecach czy słowa pociechy. Mam po dziurki w nosie komentarze fachowców, którzy pojęcie "trudny" znają tylko ze słownika PWN. Tych, którzy wiedzą lepiej, ale tylko w słowie, nic w praktyce. Mam dosyć zdziwionych gapiów, interesujących się skowytem kojota dobiegającym z drugiego końca placu, rodem z westernów z Clintem Eastwoodem. Czy dzisiaj na treningu było tak źle? No nie. Czy bywało lepiej - no tak. Mam również dosyć tego, że muszę stawiać czoła dysproporcjom jakie funduje mi pies. Zachwycone spojrzenia przechodniów, miłe słowa znajomych. Jaki grzeczny - ach ach. Pies, który bez pozwolenia nie wyliże fretkowej miski, sam nie wejdzie na kanapę, posprząta swoje zabawki, czy też grzecznie poczeka w legowisku, aż ja przygotuję się na spacer. Pies reagujący na niezadowolone uniesienie brwi, jest również cholernym wyciskaczem emocjonalnym.


W szkole, dla przeciętnego posiadacza przeciętnego psa, jesteśmy jakąś chodzącą katastrofą. Reprezentujemy wszystko to, czego szanujący się właściciel pupila, nie powinien. Obserwując swojego czworonoga, po 2-óch latach bardzo ciężkiej pracy, nie potrafię ogarnąć tego fenomenu. Do tej pory, nawet w chwilach zwątpienia, nie poddawaliśmy się. Wypracowaliśmy bardzo dużo. Na zajęcia jeździliśmy nie patrząc na pogodę, święta czy nasze samopoczucie. Do tego dochodził wkład własny w domu itp. I co teraz widzę? W domu i na spacerach? No progres taki, że chylić mogę czoła i całować ziemię, po której stąpa. Ale szkoła... to już zupełnie inna bajka. Dochodzę do wniosku, że to kosmici, w drodze na trening, wyjmują naszemu psu mózg i wstawiają tam chomika w kołowrotku. By się jakoś to kręciło. Taki galaktyczny żarcik. Widzę niekończący się tunel. Nic, tylko skoczyć na główkę.

Jak to wygląda w praktyce?

Otwierając klatkę, już mam przed sobą coś, co drze jadaczkę, a głowa stwora nie ogarnia tego, co robią łapy. Każdy człon ziejącego smoka zaczyna poruszać się w innym kierunku. Trochę to przerażające. Godziny pracy samokontroli uleciały gdzieś do Nibylandii. Dojście na plac mogę porównać z próbą zapanowania nad stadem gremlinów, które wpadły do zbiornika z wodą. Nie pomagają smaczki, zabawki czy soczyste rzucanie mięsem (jak mi nerwy wysiądą).

Warowanie na odległość. Zrobi, no sukces! Bydlęta klękajcie. Obok biegają za piłkami owczarki, a Maro leży. Ale... Czasami trudno mi ignorować zdziwione spojrzenia ludzi, kierujące się w naszą stronę.  A dokładniej w stronę kupki nieszczęścia, dającej wokalny upust swojej rozpaczy. Że też go ta morda nie boli. Jazgot trwa tyle, ile ćwiczenie.

Chodzenie przy nodze należy robić bokiem. Generalnie wszystko trzeba robić za szybko, za niedokładnie i chwilę prędzej, niż padnie polecenie. Patrzę krytycznie na niego, ale wyraz mordy świadczy tylko o tym, że nie rejestruje tego, co robi zad. Stara się. Bardzo. Nie chce się złościć. To nic, że myli komendy. Widać, że pod czarną maską już jest wrzątek. Pomagam mu utrącić trochę pary. Podchodzi trener. Coś tłumaczy, by w ramach podziękowania zarobić śliwkę pod okiem. Za mało pary uleciało i nastąpił tylny odrzut. Słowo "przepraszam" mam już na stałe wyryte na czole. Z podświetleniem.


I w tym wszystkim najtrudniejsze jest posiadanie tego samego samozaparcia, konsekwencji i chęci, by za dwa dni ponownie dać przedstawienie. Po takim treningu, muszę szybko zregenerować pozytywne emocje, by mieć wiarę na poprawę. Może jakiś piorun pierdyknie w plac i ustawi wszystko na miejscu. Ponoć cuda się zdarzają. 

Prześlij komentarz