Nie wszystko złoto

sobota, 26 września 2015
data:post.title
Nie wszystko złoto…

„Amarok is coming!”

Tak byliśmy witani przez nowych trenerów. Maro obwieszczał wszem i wobec nasz przyjazd, zanim jeszcze zdążyliśmy wyciągnąć cztery litery z samochodu. Zdecydowaliśmy się na prywatną szkołę. Reklamował ją właściciel, szeroko uśmiechając się pośród swoich trzynastu (a jakże) psów. Dużych i małych, mieszkających częściowo w kojcu nazywanym Alcatraz. Te małe potwory Jack Russell Terriery trzymały dyscyplinę podczas zajęć. Wystarczyło, że jakieś psy nie tak się do siebie odniosły, nadlatywał biały huragan i następowało szybkie ustawienie towarzystwa. Tak na marginesie, właściciele też stawali na baczność. Nie wiedzieć dlaczego.

Uznaliśmy więc, że skoro facet ogarnia takie stado, to nasz jedynak dla niego to będzie pestka. 

Pestka JA

Ha, i to JAKA! Zanim jednak wpisano nas na listę szczęśliwych uczestników, musieliśmy zdać test – dodatkowo płatny. Maro dreptał obok mnie, robił siad, waruj, zostań bla, bla, bla...

Wynik: pies nie ma z Wami kontaktu.

No w mordę… Jak to nie ma? Mieszka z nami, karmimy go, kupujemy zabawki, ćwiczymy, gadamy do niego, to jak to nie ma? To nie kocha mnie za samą moją obecność? - litości… Kolejna lekcja, którą zafundowała nam rzeczywistość. Nie znam czegoś takiego, jak miłość za dobre serce, jest miłość za pełną miskę i poświęcenie. Chcesz kochającego psa? Zapracuj sobie! I to ciężko. Pełni nowej dawki entuzjazmu, zakasaliśmy rękawy, zabuliliśmy za kurs i wzięliśmy się do roboty zgodnie z nowymi instrukcjami.

Pierwszy okres szkoły przeszedł bez szału. Były kwiki, ryki, szarpanie. Oczekiwanie na każde, ale to każde zajęcia upływało przy akompaniamencie wycia na wysokim C. Nie pomagały karcące spojrzenia, rzucane zabawki czy zapychanie mordy kiełbasą. Nic nie było w stanie przerwać artystycznego darcia. Czasami czekaliśmy nawet 10 minut bo grupa przed nami kończyła później. Czerwona jak burak wchodziłam na plac próbując zachować resztki godności, ignorując kręcącego głową trenera. Marcin przybierając poker face materializował się już obok placu z postawą „Pies był zbyt głośny? Nie, nie zauważyłem nic takiego”. Na koniec etapu pierwszego był egzamin. Nic wielkiego – ba, nawet dostaliśmy le-gi-ty-ma-cję.

Nudy Panie...

„Sielanka” dobiegła końca pewnego pięknego dnia, kiedy na zajęcia trafił nowy samiec - duży. Oooo pewnie groźny! Do zeżarcia! Tak na serio, to chłopakom chodziło pewnie o to, kto ma większe jaja. Widziałam to na Testosteronie. Psy ponapinały swoje kogucie (bo jeszcze nie wyrośnięte toto) klaty, odstawiły wojenny taniec, obsikały wszystkie doniczki i rozpoczęły regularną bitwę odbywającą się średnio 2 razy w tygodniu. We wtorki i soboty. Lotto cholera, nastąpiło zwolnienie blokady. Pierwszym elementem było wprowadzenie przez trenera kantarka. Ja musiałam nauczyć się go używać, a trener z zadowoleniem (mając swoje jakieś 2 tony wagi) ustawił nam pieska w kilka sekund.

„Mommy, mommy this man makes me bad things!”

Tak wołano, kiedy Maro wyrywał zadek z instruktażu panowania nad swoim psem i chował się, jak to określali za mamusiną kiecę. Zasłaniał się mną i zezował zza kolanka. I żeby było jasne, po kilku sekundach Maro niczym transformer zmieniał się z Mini w Peterbilt i taranem jechał znowu na upatrzony cel. Niech no tylko trener się odwróci. Cała nauka szła w las, czy może w przepaść znajdującą się pomiędzy uszami naszego psa. Jeden bat.

To były chwile, w których miałam ochotę wydrapać sobie twarz by tego nie oglądać. A co dopiero w tym uczestniczyć. Nie wiem, co się działo pod tą pręgowaną kopułą. Maro wykonywał wszystkie ćwiczenia. Znajdował mnie z lesie, nie zbaczał z trasy. Ukrywaliśmy się na placu zabaw. Nie było opcji bym odeszła tak, by stać się niewidoczna dla psa. Zawsze najpierw było wykonanie zadania. Niestety jak został osiągnięty cel, to niczym piłeczka pingpongowa zmieniał trajektorię lotu i robił zamieszanie obok. Kręcąc zadem i pukając nosem inne psy by się z nim bawiły. Cały efekt i duma z wykonanej pracy zostawała przyćmiona moją skromną osobą, biegnącą za nim niczym Kermit żaba z The Muppet Show.



Zgłupieć na zajęciach…

„Nie wolno bawić się z psem w szkole, bo to podnosi jego poziom ekscytacji”

Kolejny hit z klasowej ławki. To ja już nic nie rozumiem. Ze mną się bawić nie może, ale z innymi psami, przez pierwsze 20 minut zajęć tak? I to go nie ekscytuje? Patrzę z powątpiewaniem na tą rozdziawioną mordę i rozbiegane oczka. No nie wiem.

„Pies Was nie respektuje”

No i stało się. Trenerowi tykła brewka i mieliśmy już pozamiatane. Maro przekroczył granice samozadowolenia prowadzącego. Po tym tekście opadło mi wszystko, a nawet więcej. Popatrzyłam na Marcina – o, jemu też. Etap wojny pomiędzy samcami wszedł na nowy level. Trener kazał nam rozpocząć misję „glebowanie”.  Szybko, sprawnie i celnie!

Młodziaki były na siebie tak cięte, że leciały przysłowiowe "pióra". Stosowanie przez nas nowej taktyki nie wymagało tylko położenia psa na boku. On musiał chwilę pozostać w nowej pozycji i się uspokoić. Wrócić do swojego Zennnnn. Właściciel natomiast miał się wyprostować, przydepnąć lewą nogą smycz tak by pupilek nie mógł się podnieść i łaskawie po chwili pozwolić pieskowi na ruch. No i co? No to gleba, noga na smycz! Zabrałam ręce, stanęłam wyprostowana i próbowałam uspokoić galopujące myśli „tylko nie wstawaj, tylko nie wstawaj!”. Najpierw Maro rozbieganym wzrokiem ogarnął plac, łypnięcie na mnie i … No cholerny losie w tyłek kopany! Nagle wybuch jakiś poruszył gwałtownie ziemią, a ja z głuchym plaśnięciem wylądowałam na plecach. Powietrze z płuc zwiało z głośnym chryyyyyy. Wojna! Może atak terrorystyczny! Ratunku! Spodziewałam się chaosu, zamieszania. Marcina biegnącego mi na pomoc. Ewakuacji. Ale była jakaś dziwna cisza… Potrzebowałam chwili by zrozumieć co się właściwie stało. Że to nie bomba spadła na ulicę obok ścinając wszystkich z nóg, burząc budynki i niszcząc chodniki. To tylko pewien owczarek holenderski miał dosyć leżenia. 


Generalnie, ja nie mam problemu ścisnąć, ryknąć (musiałam to ćwiczyć, bo Kijanka się mnie nie bała) czy pogonić  – jeśli trzeba. ALE Szanowny Panie Trenerze, ja mam tylko 2 ręce, jednego psa z jednym rozumkiem i po nastu razach takiego glebowania na zajęciach cóż osiągnęliśmy? Zakwasy, siniaki, nauka latania – to u mnie. A pies jak się napinał, tak się napinał. Prawdą okazało się również to, co podpowiedział mi znajomy „Psy są różne, na jedne ten system zadziała, a na drugie też, ale nie tak, jak oczekujemy. Te drugie będą atakować szybciej i dokładniej, bo nauczyły się, że kolejnym krokiem jest gleba i muszą wykorzystać swoją szansę”. Miał rację, chyba nie muszę tłumaczyć skąd to wiem. 

Niefortunnie wjechaliśmy szefowi szkoły na ambicję. Jaki był efekt? Uczenie poprzez siłę, której (tak na marginesie) ja nie mam. Gdyby to był pies, który generalnie ma to głęboko w kakaowym oku i coś z tego wynosi (bo są takie) to ok. Niestety nasz do takich nie należy. Uważam, że budowanie więzi z psem polega na czymś innym niż próby łamania jego charakteru. Nie chodzi mi o to, że zawsze należy cmokać i głaskać. Chyba, że  komuś trafi się akurat taki egzemplarz. Z naszym trzeba było wszystko wypośrodkować. Potencjał chłopak ma. Uczy się szybko. Potrzebowaliśmy tylko pomocy by ktoś pokazał nam, jak mamy sobie radzić i jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia. 

Po próbie konsultacji tego z niezadowolonym trenerem, więcej nie pojawiliśmy się na zajęciach.

„Przychodzicie tu się uczyć, a nie gadać”

No, ale jak inaczej mamy dać znać, że akurat TA metoda nie działa? Że pies się boi. Wyszczekać? Kasa przepadła, trudno. Może Maro i ma cholerę za skórą, ale to nasz demon i nasz cyrk, nie zawahamy się go użyć.
Po kilku miesiącach dowiedziałam się, że KTOŚ stracił licencję. Musiał na nowo zrobić kurs i zdać egzaminy, które niestety oblał. A my, ze swoim jak się okazuje wrażliwym dominantem zostaliśmy znowu sam na sam. 



Prześlij komentarz