Nie wszystko złoto…
„Amarok is coming!”
Tak
byliśmy witani przez nowych trenerów. Maro obwieszczał wszem i wobec
nasz przyjazd, zanim jeszcze zdążyliśmy wyciągnąć cztery litery z samochodu.
Zdecydowaliśmy się na prywatną szkołę. Reklamował ją właściciel, szeroko
uśmiechając się pośród swoich trzynastu (a jakże) psów. Dużych i małych,
mieszkających częściowo w kojcu nazywanym Alcatraz. Te małe potwory Jack
Russell Terriery trzymały dyscyplinę podczas zajęć. Wystarczyło, że jakieś psy
nie tak się do siebie odniosły, nadlatywał biały huragan i następowało szybkie
ustawienie towarzystwa. Tak na marginesie, właściciele też stawali na baczność.
Nie wiedzieć dlaczego.
Uznaliśmy
więc, że skoro facet ogarnia takie stado, to nasz jedynak dla niego to będzie
pestka.
Pestka JA |
Ha, i to JAKA! Zanim jednak wpisano nas na listę szczęśliwych
uczestników, musieliśmy zdać test – dodatkowo płatny. Maro dreptał obok mnie,
robił siad, waruj, zostań bla, bla, bla...
Wynik: pies nie ma z Wami kontaktu.
No w
mordę… Jak to nie ma? Mieszka z nami, karmimy go, kupujemy zabawki, ćwiczymy,
gadamy do niego, to jak to nie ma? To nie kocha mnie za samą moją obecność? -
litości… Kolejna lekcja, którą zafundowała nam rzeczywistość. Nie znam czegoś
takiego, jak miłość za dobre serce, jest miłość za pełną miskę i poświęcenie.
Chcesz kochającego psa? Zapracuj sobie! I to ciężko. Pełni nowej dawki
entuzjazmu, zakasaliśmy rękawy, zabuliliśmy za kurs i wzięliśmy się do roboty
zgodnie z nowymi instrukcjami.
Pierwszy
okres szkoły przeszedł bez szału. Były kwiki, ryki, szarpanie. Oczekiwanie na
każde, ale to każde zajęcia upływało przy akompaniamencie wycia na wysokim C. Nie
pomagały karcące spojrzenia, rzucane zabawki czy zapychanie mordy kiełbasą. Nic
nie było w stanie przerwać artystycznego darcia. Czasami czekaliśmy nawet 10
minut bo grupa przed nami kończyła później. Czerwona jak burak wchodziłam na
plac próbując zachować resztki godności, ignorując kręcącego głową trenera.
Marcin przybierając poker face
materializował się już obok placu z postawą „Pies był zbyt głośny? Nie, nie
zauważyłem nic takiego”. Na koniec etapu pierwszego był egzamin. Nic wielkiego
– ba, nawet dostaliśmy le-gi-ty-ma-cję.
Nudy Panie... |
„Sielanka”
dobiegła końca pewnego pięknego dnia, kiedy na zajęcia trafił nowy samiec -
duży. Oooo pewnie groźny! Do zeżarcia! Tak na serio, to chłopakom chodziło pewnie
o to, kto ma większe jaja. Widziałam to na Testosteronie. Psy ponapinały swoje
kogucie (bo jeszcze nie wyrośnięte toto) klaty, odstawiły wojenny taniec,
obsikały wszystkie doniczki i rozpoczęły regularną bitwę odbywającą się średnio
2 razy w tygodniu. We wtorki i soboty. Lotto cholera, nastąpiło zwolnienie
blokady. Pierwszym elementem było wprowadzenie przez trenera kantarka. Ja
musiałam nauczyć się go używać, a trener z zadowoleniem (mając swoje jakieś 2
tony wagi) ustawił nam pieska w kilka sekund.
„Mommy, mommy this man makes me bad things!”
Tak
wołano, kiedy Maro wyrywał zadek z instruktażu panowania nad swoim psem i
chował się, jak to określali za mamusiną kiecę. Zasłaniał się mną i zezował zza
kolanka. I żeby było jasne, po kilku sekundach Maro niczym transformer zmieniał
się z Mini w Peterbilt i taranem jechał znowu na upatrzony cel. Niech no tylko
trener się odwróci. Cała nauka szła w las, czy może w przepaść znajdującą się
pomiędzy uszami naszego psa. Jeden bat.
To
były chwile, w których miałam ochotę wydrapać sobie twarz by tego nie oglądać.
A co dopiero w tym uczestniczyć. Nie wiem, co się działo pod tą pręgowaną
kopułą. Maro wykonywał wszystkie ćwiczenia. Znajdował mnie z lesie, nie zbaczał
z trasy. Ukrywaliśmy się na placu zabaw. Nie było opcji bym odeszła tak, by
stać się niewidoczna dla psa. Zawsze najpierw było wykonanie zadania. Niestety jak został osiągnięty cel, to niczym piłeczka pingpongowa zmieniał trajektorię
lotu i robił zamieszanie obok. Kręcąc zadem i pukając nosem inne psy by się z
nim bawiły. Cały efekt i duma z wykonanej pracy zostawała przyćmiona moją
skromną osobą, biegnącą za nim niczym Kermit żaba z The Muppet Show.
Zgłupieć na zajęciach…
„Nie wolno bawić się z psem w szkole, bo to
podnosi jego poziom ekscytacji”
Kolejny
hit z klasowej ławki. To ja już nic nie rozumiem. Ze mną się bawić nie może,
ale z innymi psami, przez pierwsze 20 minut zajęć tak? I to go nie ekscytuje?
Patrzę z powątpiewaniem na tą rozdziawioną mordę i rozbiegane oczka. No nie
wiem.
„Pies Was nie respektuje”
No i
stało się. Trenerowi tykła brewka i mieliśmy już pozamiatane. Maro przekroczył
granice samozadowolenia prowadzącego. Po tym tekście opadło mi wszystko, a
nawet więcej. Popatrzyłam na Marcina – o, jemu też. Etap wojny pomiędzy samcami
wszedł na nowy level. Trener kazał nam rozpocząć misję „glebowanie”. Szybko, sprawnie i celnie!
Młodziaki
były na siebie tak cięte, że leciały przysłowiowe "pióra". Stosowanie przez nas
nowej taktyki nie wymagało tylko położenia psa na boku. On musiał chwilę pozostać
w nowej pozycji i się uspokoić. Wrócić do swojego Zennnnn. Właściciel natomiast
miał się wyprostować, przydepnąć lewą nogą smycz tak by pupilek nie mógł się
podnieść i łaskawie po chwili pozwolić pieskowi na ruch. No i co? No to gleba, noga na smycz! Zabrałam ręce,
stanęłam wyprostowana i próbowałam uspokoić galopujące myśli „tylko nie
wstawaj, tylko nie wstawaj!”. Najpierw Maro rozbieganym wzrokiem ogarnął plac,
łypnięcie na mnie i … No cholerny losie w tyłek kopany! Nagle wybuch jakiś
poruszył gwałtownie ziemią, a ja z głuchym plaśnięciem wylądowałam na plecach.
Powietrze z płuc zwiało z głośnym chryyyyyy. Wojna! Może atak terrorystyczny!
Ratunku! Spodziewałam się chaosu, zamieszania. Marcina biegnącego mi na pomoc.
Ewakuacji. Ale była jakaś dziwna cisza… Potrzebowałam chwili by zrozumieć co
się właściwie stało. Że to nie bomba spadła na ulicę obok ścinając wszystkich z
nóg, burząc budynki i niszcząc chodniki. To tylko pewien owczarek holenderski
miał dosyć leżenia.
Generalnie,
ja nie mam problemu ścisnąć, ryknąć (musiałam to ćwiczyć, bo Kijanka się mnie
nie bała) czy pogonić – jeśli trzeba.
ALE Szanowny Panie Trenerze, ja mam tylko 2 ręce, jednego psa z jednym
rozumkiem i po nastu razach takiego glebowania na zajęciach cóż osiągnęliśmy?
Zakwasy, siniaki, nauka latania – to u mnie. A pies jak się napinał, tak się napinał. Prawdą
okazało się również to, co podpowiedział mi znajomy „Psy są różne, na jedne ten
system zadziała, a na drugie też, ale nie tak, jak oczekujemy. Te drugie będą
atakować szybciej i dokładniej, bo nauczyły się, że kolejnym krokiem jest gleba
i muszą wykorzystać swoją szansę”. Miał rację, chyba nie muszę tłumaczyć skąd
to wiem.
Niefortunnie
wjechaliśmy szefowi szkoły na ambicję. Jaki był efekt? Uczenie poprzez siłę,
której (tak na marginesie) ja nie mam. Gdyby to był pies, który generalnie ma
to głęboko w kakaowym oku i coś z tego wynosi (bo są takie) to ok. Niestety
nasz do takich nie należy. Uważam, że budowanie więzi z psem polega na czymś
innym niż próby łamania jego charakteru. Nie chodzi mi o to, że zawsze należy
cmokać i głaskać. Chyba, że komuś trafi
się akurat taki egzemplarz. Z naszym trzeba było wszystko wypośrodkować.
Potencjał chłopak ma. Uczy się szybko. Potrzebowaliśmy tylko pomocy by ktoś
pokazał nam, jak mamy sobie radzić i jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia.
Po
próbie konsultacji tego z niezadowolonym trenerem, więcej nie pojawiliśmy się
na zajęciach.
„Przychodzicie tu się uczyć, a nie gadać”
No,
ale jak inaczej mamy dać znać, że akurat TA metoda nie działa? Że pies się boi.
Wyszczekać? Kasa przepadła, trudno. Może Maro i ma cholerę za skórą, ale to
nasz demon i nasz cyrk, nie zawahamy się go użyć.
Po
kilku miesiącach dowiedziałam się, że KTOŚ stracił licencję. Musiał na nowo
zrobić kurs i zdać egzaminy, które niestety oblał. A my, ze swoim jak się
okazuje wrażliwym dominantem zostaliśmy znowu sam na sam.
Prześlij komentarz